Cześć Ich pamięci!

Dodane 29 lipca 2015, 22:12




28 lipca odbyła się w Garwolinie uroczystość Wojewódzkich Obchodów Święta Policji, połączona z nadaniem sztandaru dla KPP Garwolin. Szczegółową relację z obchodów, można znaleźć na wielu stronach internetowych. Nasza redakcja postanowiła uczcić tą wyjątkową okazję w inny sposób. Wspominając sierżant Justynę Zawadkę.

"Wiem, że słowa w obliczu tej tragedii niewiele znaczą" - to zdanie generał Marek Bieńkowski wypowiadał w grudniu dwa razy. Nad grobem 28-letniej sierżant Justyny Zawadki i na pogrzebie młodszego aspiranta Tomasza Twardo. Oboje zginęli na służbie 2 grudnia 2006 roku.

9 grudnia w Garwolinie pożegnano Justynę Zawadkę. 12 grudnia na warszawskim Cmentarzu Bródnowskim - Tomasza Twardo.

W obu konduktach szły tłumy. Zrozpaczonym rodzinom towarzyszyli policjanci i oficjele. Był smutek, łzy i salwy honorowe. "Śmierć jest zawsze okrutna. Zabiera spośród nas ludzi, których cenimy i szanujemy, których kochamy i potrzebujemy" - mówił komendant główny Policji.

Ludwik Dorn, minister spraw wewnętrznych i administracji, przeprosił rodzinę Justyny Zawadki za cierpienia. Wobec bólu wdowy po Tomaszu Twardo zabrakło mu słów...


Ostatni wyjazd

Sobota, siódma rano: - Tomek nie wrócił ze służby. Byłam w szoku.
Niedziela, po południu: - Boże, dopomóż. Nie pozwól, żeby Justynie stała się krzywda.
Poniedziałek: - Nie traćmy nadziei.
Wtorek, tuż po czternastej: koniec. Nie zdarzył się cud.

PRZEKLĘTA WKŁADKA

W środku nocy w komisariacie kolejowym na warszawskim Dworcu Centralnym rozdzwonił się telefon. Sam szef, komendant Waldemar Płoński. Trzeba było odwieźć do domu, do Siedlec, Tomasza Serafina, dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego w MSWiA.

Płoński i Serafin są kolegami. Zresztą dyrektora Serafina zna większość policjantów z komisariatu kolejowego. Zanim został oddelegowany do pracy w ministerstwie, pracował tam najpierw jako zwykły policjant, potem jako szef sekcji prewencji. Teraz poprosił o przysługę. Zbyt długo zabawił ze znajomymi i przeoczył pociąg do domu. Pomóżmy koledze, miał powiedzieć Płoński, i kazał oddać do dyspozycji dyrektora radiowóz.

Tej nocy służbę na Centralnym pełniło trzynaście osób. Nie każdy mógł jechać. Nie każdy miał uprawnienia. Tomek miał. Tak zwaną wkładkę, czyli dokument zezwalający na prowadzenie samochodów służbowych. Przeklęta, mówił nieraz do żony, przeklęta ta wkładka. Padło na niego. Dyżurny zapytał go, czy pojedzie? Miał odmówić? On - ponad cztery lata w Policji, doświadczony, odpowiedzialny, lubił prowadzić. Za kółkiem czuł się świetnie.

Do Siedlec miała z nim pojechać Justyna. Radosna, dobra dziewczyna. I z charakterem. Uparła się, że będzie policjantką i konsekwentnie dążyła do celu. Kochała mundur. W komisariacie kolejowym była od trzech miesięcy.

Jedziesz, usłyszała. Szybko narzuciła płaszcz. Dyrektor z MSWiA już czekał. Sierżant ubrany w cywilne ciuchy wskoczył za kółko. Mam telefon? - sprawdził jeszcze przy pasku po prawej stronie. Taki odruch. Tomek nie rozstawał się z komórką. Z bronią też, ale do Siedlec jej nie wziął.

A Justyna odwrotnie. Broń zabrała ze sobą, a telefon komórkowy zostawiła w szafce. W komisariacie została też radiostacja. Nie była potrzebna. Około drugiej wyruszyli spod Centralnego nieoznakowanym zielonym polonezem. Rzęchem. Tak mówił o policyjnych wozach Tomek. Bo rozklekotane, ledwo zipią i z oszczędności cały rok na łysych, letnich oponach jeżdżą.

CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ


Na Justynę w rodzinnej Woli Rębkowskiej czekali bliscy. Rodzice, siostra, wujostwo. Poprzedniego dnia tato miał urodziny. Justyna mówiła, że przyjedzie w sobotę. Prosto po nocnej służbie. Tymczasem o siódmej rano przestraszył ich telefon.

- Czy Justyna jest w domu? - dzwonił kolega z komisariatu kolejowego. Jak to? Przecież ma służbę. Czas się zatrzymał. W ciągu kilku godzin, które trwały wieczność, nic się nie wyjaśniło. Wręcz przeciwnie. Wersje zmieniały się jak w kalejdoskopie: że Justyna pojechała z konwojem, że odwoziła aresztanta i wreszcie, że wykonuje zadanie specjalne. Żadna z nich nie dodawała otuchy. Mama Justyny coraz bardziej słabła. Ojciec powtarzał: bez paniki. Podobnie siostra. Ale wszyscy doskonale pamiętali ostatni sen Justyny.

- Śnił jej się Ojciec Święty, machał do niej ręką, ona była taka radosna - opowiada Ania, starsza siostra policjantki.

PRZY BRZÓZKACH

Gdzie są? Co się stało? W komisariacie kolejowym wrzało. Od trzeciej nad ranem, kiedy ruszyli w drogę powrotną, minęło już sporo czasu. Przecież nie zapadli się pod ziemię. Komendant Płoński i dyrektor Serafin próbowali szukać dwójki policjantów na własną rękę. Bezskutecznie. O dziewiątej rano zgłosili zaginięcie dyżurnemu w komendzie stołecznej. Rozpoczęły się ogólnopolskie poszukiwania.

Przez trzy doby Policja rozpatrywała wszystkie możliwe hipotezy, włącznie z tą, że Tomek i Justyna sami opuścili służbę. Na nogi postawiono 2000 mundurowych. Przeczesano lasy wokół trasy Warszawa - Siedlce, sprawdzono jeziora, hotele i stacje benzynowe. W poszukiwaniach pomagał śmigłowiec z kamerą termowizyjną. I nic. Poza jednym: o trzeciej nad ranem Justyna i Tomek zatrzymali się na stacji benzynowej w Gręzowie, żeby kupić coś do picia.

Ich rodziny odchodziły od zmysłów. Szczegółowe, wielogodzinne przesłuchania: kto, gdzie, z kim, kiedy? Skrupulatne przeszukania w mieszkaniach. Setki telefonów, tysiące pytań. I zero wyjaśnień. Zniknęli - to była jedyna odpowiedź.
 

Jagodne, 5 grudnia - Henryk Zawadka już wie, że to tu

 

Jasnowidze mieli więcej do powiedzenia. Wskazywali konkretne miejsca, choć uprzedzali, że mogą się mylić. Piotr, brat Tomka w niedzielę pojechał w miejsce, gdzie mogło się coś wydarzyć. To był las na trasie Warszawa - Siedlce. Oni nie żyją - wyrokował jasnowidz. Piotrowi przypomniały się wtedy słowa brata: "Kasiu, cokolwiek, kiedykolwiek by się stało, pamiętaj, że jak będę mógł, to się do ciebie odezwę. Nawet na chwilę. Chyba że mnie zabiją".

Ojciec Justyny razem z wujostwem w poniedziałek szukali dziewczyny we wsi Jagodne. - Będzie las, bajorko, jedna lub dwie brzozy. Tam trzeba szukać - powiedział im jasnowidz. Nic nie znaleźli.

Następnego dnia znalazł Wiesław Partes, mieszkaniec wsi. Wracał do domu, przystanął przy brzózkach, dokładnie przy niepozornie wyglądającym rozlewisku rzeki Kostrzyń i zobaczył coś ciemnego wystającego z wody. Podszedł bliżej. "Coś ciemnego" okazało się oponą samochodową.


CZEKANIE NA CUD

Piętnaście minut później Policja potwierdza tę informację i zaczyna zabezpieczać miejsce. Do Jagodnego ściąga 255 funkcjonariuszy. Przyjeżdża straż pożarna, dwie drużyny płetwonurków, dwa śmigłowce. Na miejscu jest komendant główny Policji.

10.52: Do brudnej wody wchodzi nurek. Nic nie widzi, jest tyle mułu, że trudno rozpoznać markę samochodu. To nie woda. To bagno. Z przedniego zderzaka odrywa tablicę rejestracyjną: WJ 09398. Już nie ma wątpliwości. To ten samochód. Poszukiwany od trzech dni.
11.01: - Może ich nie ma w środku. - Piotr, brat Tomka, jeszcze ma nadzieję. Mama płacze. On wykręca numer do Kasi: - Jedziemy! Znaleźli samochód.
Rodzina Justyny o akcji też dowiedziała się z radia i telewizji. Przyjechali chwilę wcześniej. Psychologowie są w drodze. Będą za 40 minut.
11.51: Jest dźwig.
12.20: Wypompowują wodę. Widać całe koło, podwozie.
Półtorej godziny później liny dźwigu oplatają karoserię. Lekkie szarpnięcie? Nie, nie będzie łatwo...
Rodziny, maksymalnie skupione, z niewielkiej odległości przypatrują się akcji. Nawet Weronika, która jeszcze przed chwilą płakała, milknie. Psychologowie są tuż obok, przy rodzinach.
- Boże, proszę, niech zdarzy się cud - ktoś szepcze.
Tuż po 14.00: Ciała Justyny i Tomka są w środku. Koniec nadziei.

WSPOMNIENIE O JUSTYNIE

Wymarzyła sobie ten zawód. Od dziecka chciała być policjantką. Może dlatego, że w rodzinie było trochę policjantów. Nie wiadomo. Po prostu mundur ją fascynował. Pierwszy raz chciała iść do Policji po maturze.
- A myśmy się wtedy nie zgodzili. Baliśmy się o nią - wspomina ojciec, Henryk Zawadka.

Poszła na studia, na marketing. Uczyła się, pracowała. A po pięciu latach znów zaczęła mówić o Policji. I robiła wszystko, żeby policjantką zostać. Nic innego jej nie pasowało.

Uparła się. Przed naborem cały czas ćwiczyła. Przygotowywała się. Rowerek, siłownia. Nie umiała pływać, ale zapisała się na basen i zawzięcie w wodzie walczyła. Aż się nauczyła. Była tak wysportowana, że niejeden mężczyzna jej pozazdrościł.

Mimo to taka kurka była, niewiele jadła.
- Kurka. Taka była - wspomina wujek Stanisław.
- Taką ją zapamiętamy - zgadzają się wszyscy, którzy zebrali się u Zawadków w czwartek, 7 grudnia. Następnego ranka mieli do domu przywieźć ciało.

W szkole policyjnej była rok. Któregoś dnia poprosiła siostrę, żeby jej w górach kupiła prawdziwe wełniane skarpetki. Takie, które by pięt nie obcierały, bo zdarte miała do krwi. Potem jej się takie zgrubienia porobiły. Ale nie narzekała. Więcej nad tymi jej stopami mama płakała. Justyna była twarda. Mocna. Konsekwentna. I uparta.
- Nawet teraz z tym mieszkaniem. Postanowiła, że trzeba kupić. I dobrze. Mieliśmy z nią to mieszkanie oglądać. We wtorek, wtedy, kiedy ją znaleźli. Boże, ona zawsze uśmiechnięta była. Pamiętam, jak ją czasem z pociągu na peronie widziałem. Ja na pierwszym, ona na trzecim. - Henryk Zawadka ma łzy w oczach.

Joli, siostrze ciotecznej Justyny, wciąż brzmi w głowie ostatnie zdanie, które tydzień wcześniej usłyszała od dziewczyny: "Jolka, ja nareszcie robię to, co lubię".

Dwa dni po odnalezieniu poloneza z ciałami rodziny poległych dostały od KGP i KSP pierwsze pieniądze, na pogrzeb. Odebrały też rzeczy, które po nich zostały. Zegarek Tomka zatrzymał się o 4.35.

Autor: ANNA KRAWCZYŃSKA

Dlaczego?

Sierżant Justyna Zawadka i młodszy aspirant Tomasz Twardo - awansowani pośmiertnie. Komisariat na warszawskim Dworcu Centralnym był ich pierwszym miejscem pracy w Policji. I ostatnim.
Nie zginęli w walce z uzbrojonymi bandytami ani pod kołami pociągu. Pochłonęło ich bagno przy drodze między Warszawą a Siedlcami. Nie sięga tam rejon kolejowego komisariatu.

Co tam robili? Strzegli porządku i bezpieczeństwa? Nie - odwozili do domu dyrektora z MSWiA po imprezie andrzejkowej, na której bawił się w jednym z warszawskich klubów.

Wyjechali polonezem na letnich oponach, bez radiostacji, o GPS nie wspominając. Noc z 1 na 2 grudnia była mroźna, droga śliska. Dowieźli dyrektora, w powrotnej drodze kupili na stacji benzynowej kanapkę i napój. I ślad po nich zaginął.
Justyna i Tomek szansy nie mieli. Ich śmierć jest dowodem na to, że władzy czasem brakuje pokory. I że władza wcale nie musi mieć twarzy dyktatora. Może mieć postać sympatycznego byłego kolegi, przejściowo dyrektora.

Autor: IRENA FEDOROWICZ
Źródło: Gazeta Policja 997

 

Komentarze (4)

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Redakcja portalu Garwolin24.com nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Każdego użytkownika obowiązują zasady komentarzy.
Policjant
  (30 lipca 2015, 19:57)
Komentarz został ukryty z powodu naruszenia zasad komentarzy.
IZ
  (13 sierpnia 2015, 23:01)
Żal tych młodych ludzi. Przed nimi było całe życie. Mam nadzieję, że szanownego pana będą gryzły demony do śmierci.
nie wierzę
  (29 kwietnia 2017, 16:43)
Czy to ten sam Waldemar Płoński który obecnie dba o bezpieczeństwo w PKP Intercity ?
pamiętamy
  (29 kwietnia 2017, 17:39)
Obie gnidy zamiast zgnić w pierdlu mają się świetnie. Pierwsza tak o sobie pisze: Tomasz Serafin – nadkom. Policji w stanie spocz., w Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas zajmuje się problematyką bezpieczeństwa wewnętrznego oraz zagadnieniami związanymi z działalności służb specjalnych. Redaktor naczelny czasopisma branży security „Ochrona Mienia i Informacji” oraz redaktor prowadzący wydawnictw naukowych. Autor i współautor publikacji na temat bezpieczeństwa społeczności lokalnych. Pełnił służbę w Komendzie Stołecznej Policji. W MSWiA współtworzył centralny program prewencyjny „Razem Bezpieczniej”. Druga menda mieni się naczelnikiem Wydziału Bezpieczeństwa w PKP Intercity. A my pamiętamy o Justynie i Tomku.